poniedziałek, 11 stycznia 2010

wtorek, 5 stycznia 2010

Do Milówki, do Milówki wróć!


Wyjazd zaczęliśmy 30.12 wieczorem wsiadając do pociągu, który miał nas zawieźć do Iławy. Jedynym wolnym miejscem było przejście przy samiuteńskim kibelku, tam tez stłoczeni jak śledziki mieliśmy okazję się bliżej zapoznać;-). Nikt z nas bowiem wcześniej nie znał wszystkich. Po godzinnym ścisku dojechaliśmy, kolejny pociąg tym razem do Katowic już na nas czekał. Mniej zatłoczony całe szczęście, ale i tak mieliśmy jednego pana w przedziale. Renata szybko go „wyprosiła” głośno stwierdzając, żebyśmy sobie poszli szukać dalej pustego przedziału to będziemy sami…pan zrozumiał aluzję i sam poszedł;-). Podróż minęła w miarę szybko-Renata spała na karimacie na korytarzu w "placebo" kondomiku, a Wojtek na pólce bagażowej. Mieliśmy bilet na 3 osoby i pan konduktor się mnie pyta, gdzie jest trzecia osoba?
-Eeeee, nie wiem, chyba w toalecie.
Przyszła jeszcze jakaś zmarznięta pani artystka co to się chciała ogrzać, przy otwartym oknie, ale nie odpowiedziała nam „czy u niej w przedziale jest szron”. Renatę nawet dokarmiali mandarynkami, ale nie sprawdziła na nich daty ważności mając chyba nadzieję, że jej nie zaszkodzą.
W Katowicach już czekał na nas pociąg do Milówki. Jednak my wysiadamy w Bielsku-Białej.
Jest to najładniejszy dworzec jaki widziałam w Polsce.

Przenosimy się na dworzec PKS i wsiadamy do autobusu do Kozubnika. Jesteśmy jedynymi pasażerami, więc idziemy spać.

Po pół godzinie jesteśmy na miejscu. Jest jeszcze ciemno. Powoli szarzeje. Udajemy się w stronę kompleksu. Z daleka dostrzegamy wysoki budynek-jest on naszym pierwszym celem. Na dachu Młody Makłowicz gotuje w terenie zupkę. Wszyscy z aparatami cykają fotki jak Japończyki jakie.








Zwiedzamy Kozubnik, robi się dzień. Jednak widoczność niewiele się poprawia-wszędzie mgła, szaro, mokro i coś kapie z nieba, coś co wygląda na deszcz. Nie przeszkadza to nam w eksploracji terenu. Renata z Wojtkiem szukają i…ZNAJDUJĄ geocascha z geoKRETEM – plastikowy konik, zwiedzający świat. Zabierają geokreta. My potem znajdziemy skrzynkę bez podpowiedzi na papierze;-) Rybki nam wskazały drogę, a i kret na ścianie;-)))))
Nadchodzi czas pożegnania się z tym ciekawym miejscem. Ponieważ mamy jeszcze jakieś 30 minut do autobusu zamawiamy w barze „Nad Przystankiem” frytki i grzane wino. Chłopaki robią ognisko w popielniczce, żeby było przytulniej, Renata kupuje w szafie grającej Gunsów „November Rain” i przy „…nothing lasts forever…” się upijamy. Nie spaliśmy całą dobę, jesteśmy głodni, alkohol szybciej działa;-). W tym czasie cały bar miejscowych bezzębnych panów już zdążył Renatę poznać. Jednogłośnie prawie decydujemy się zostać i wracać ostatnim autobusem. Niestety wypiliśmy całe ich wino, a że nie lubimy piwa to się zebraliśmy do autobusu. Czekał na nas ten sam pan-śmiał się nawet z nas nie wiem czemu?








Dość szybko wsiadamy w kolejny zatłoczony pociąg do…Milówki.
W Milówce nie udało się nam odszukać Bierdonki (nie mieliśmy współrzędnych GPS), ale i tak kupujemy 2 litry grzanego wina ( Szato de Jabol rocznik bieżący), które ląduje w plastikowej butelce.


Po zatankowaniu idziemy na szlak. Wzdłuż Milówki.
Nagle atakują nas kolędnicy. My ignoranci nie wiemy, że należy im coś dać, to nas zostawią.
Nie daliśmy-nie chcieli nas puścić;-)
Ale przynajmniej było fajnie. W domu wyczytałam, że:
Dziady żywieckie – Jukace – Jukoce – zwyczaj ludowy odprawiany na Żywiecczyźnie. Terytorialnie ograniczony do Żywca-Zabłocia oraz do niektórych wsi położonych na południowy zachód od Żywca tj. Cięciny, Ciśca, Węgierskiej Górki, Żabnicy, Milówki, Kamesznicy, Lalików, Szarego, Zwardonia oraz w części Koniakowa. Dawniej (złamano ten zwyczaj w latach 30. XX w.), zgodnie z tradycją, nieprzekraczalną granicą dla jukacy był most na rzece Sole, oddzielającej Żywiec od Zabłocia.
Obrzęd trwa od wieczora w sylwestra i kończy się w Nowy Rok w godzinach popołudniowych. Podczas tego obrzędu trwa kolędowanie połączone z życzeniami noworocznymi oraz robienie psikusów napotkanym przechodniom.
Zapłatą za kolędę bywa czasem placek świąteczny, poczęstunek wódką, lub najczęściej drobna kwota pieniężna, która szczególnie w Zabłociu była przeznaczana na organizację zabawy "dziadowskiej".










W końcu udaje się nam wyruszyć dalej. Jest już grubo po 15. Powoli i z mozołem pniemy się w górę. W planach dojść gdzieś w okolicę Hali Rysianki. Szlak jest strasznie oblodzony. Do tej pory nie wiem jak Renata jeden kawałek nad przepaścią pokryty lodem przeszła i to bez latarki!!! Do tego jest kupa zwalonych drzew-pozostałość po halnym sprzed kilku dni.
W końcu ponieważ jesteśmy już wysoko zapada decyzja-biwak!
Wojtek prowadzi nas nad potoczek.
Ciągle tylko słyszymy:
-Jeszcze tylko 300 metrów prosto i 80 w lewo i jesteśmy.
A potoczka ani widu ani słychu. Za to jest cały wyłamany las, więc wciąż się przedzieramy przez wiatrołomy. W pewnym momencie strajk-dalej nie idziemy!
Rozbijamy się więc na drodze.Cyborg Wojtek (on chyba czerpie energię kosmiczną) zbiera butelki plastikowe i idzie szukać swojego strumyczka. W końcu to nie my się zgubiliśmy, to zgubił się potok!;-)))
My walczymy z ogniskiem. Wojtek znalazł potok, pomógł nam rozpalić i zaczeliśmy gotować pulpę na ognisku.





Aha, wcześniej się rozbiliśmy z namiotami.
Pulpa wyszła PYSZNA!!!
A na deser grzane wino z milóweckiej prawie Biedronki;-).

Jest 23, pada deszcz, ja już mam mokrą kurtkę. Rzucam więc hasło aby się zsolidaryzować z Kijowem i tam już jest Nowy Rok. Nikt go poza mną nie podejmuje-uciekam do namiotu, chowam się w cieplutki śpiworek i zasypiam jak małe baby nie czekając na głupią północ.

1-wszy stycznia 2010 roku

Spało się tak fantastycznie, że wstaliśmy grubo po 13;-)






Zanim się zwinęliśmy to była znowu 15. Postanowiliśmy zjeść śniadanie (???) w pobliskim schronisku na Lipowskiej Hali.






Tu zapadła decyzja-dziś śpimy w schronisku na Hali Miziowej, żeby wysuszyć graty. Pani gospodyni stara się nas pozbyć jak Renata pana z przedziału, ale się nie udaje.
Zapada druga decyzja, że się rozdzielamy. Chłopaki zostają dłużej, bo się zmęczyli tak daleką trasą z samego rana;-), my z Wojtkiem idziemy szybciej. Ja wyruszam najszybciej, mówiąc, że mnie dogonią na pierwszej górce.
Wydawało mi się, że słyszałam jak dziewczyny z Wojtkiem poszli dołem, ja nie wiedząc szłam górą pod schroniskiem na Hali Rysianka. Myśląc, że są przede mną szłam sobie już spokojnie (okazało się, że byli za mną i sobie fotki pod schroniskiem robili). W pewnym momencie słyszę warkot. Dziwny pojazd rodem pojazd księżycowy zatrzymuje się przy mnie prawie z piskiem opon. To pan Franciszek GOPRowiec z ekipą. Ja słowo daję-nie zatrzymywałam ich na stopa, sami zaproponowali!Wsiadam więc na pojazd-skrzyżowanie kłada z autem terenowym żartobliwie nazywany Papa Mobile i jedziemy. Na szczycie tym pierwszym zatrzymujemy się i wypijamy w miejscu śmierci kolegi GOPRowca toast z piersiówki. Po czym panowie chcą mnie dalej podwieźć. Ja już chciałam wysiąść, bo nawet oni się śmiali że jak coś to mamy szybko skakać. Tradycyjnie zamknęłam więc oczy…Oni tylko, że będę jeszcze tę jazdę wnukom opowiadać;-) Łoj, może lepiej nie;-)))))))

Tak czy siak miałam panu Franciszkowi z Papa Mobile podziękować na forum (ale nie wiem którym) więc SERDECZNIE DZIĘKUJĘ!!!i życzę najlepszego nie tylko w Nowym Roku, ale w ogóle. Pozostałym panom również!!!
Po tej jeździe już zostało mi może z pół godziny do Miziowej-lajcik.
We mgle i śniegu docieram do schroniska i czekam na pozostałych, nawet nie wiem ile.
Ala, Renata i Wojtek-bo chłopaki szli coś koło 5h, niby, że się zgubili…ale oni po drodze znowu sobie zupki chińskie gotowali i inne.
Mamy szczęście-dostajemy jeden wspólny pokój. Kąpiemy się, jemy, chłopaki przychodzą. O 23 z hakiem wywalają nas z restauracji, w której nie ma grzanego wina!!!Ale nie idziemy spać. Renata z chłopakami idzie szukać i znowu znajduje geocascha, tym razem bez kreta.
No i tyle.
Mamy ambitne plany wstać tak, żeby o 8 zjeść śniadanie i wyruszyć w stronę Babiej, w najgorszym razie dojść do Zawoi i stamtąd rano się już ewakuować.
Zasypiamy…
Wojtek i Głowa chrapią!!!

2-gi stycznia 2010


Jak ktoś myśli, że wstaliśmy zgodnie z planem to się myli;-))))

Wojtek już nie miał siły się nawet załamywać.
Za to mieliśmy piękny widok z okna!



Stanęło na tym, że w sumie skoro Pilsko mamy tak blisko to po co iść na Babią Górę?
Jedyne co to zgodziliśmy się przenieść na Halę Górową do Chaty.
Plan był taki-zostawiamy tam graty i idziemy na Pilsko.
Ale i na Górową trafić nie łatwo-znowu wiatrołomy i droga na przełaj;-)
A co!

W końcu jesteśmy hardcory!!!;-)))A szlaki są dla mięczaków!!!;-)))))))))
Do Chaty dochodzimy w padającym śniegu.



I kogo ja widzę pod nia?
Marka Blondiego!Znamy się tylko z netu, ale wiele godzin mi opowiadał o Himalajach i innych górach. Pytam się go czy on to on, on po chwili mnie też rozpoznaje, witamy się serdecznie. Wojtek stwierdza, że Krychę to wszędzie znają.
Zostawiamy graty i idziemy na Pilsko.







Znowu nic nie widać.



We mrozie zdobywamy szczyt. Geocascha tym razem Renata z Wojtkiem nie odnajdują i szybko się poddają z powodu niesprzyjającej aury.
Uciekamy na dół i zaszywamy się na Hali Miziowej.
Tym razem już wino grzane jest.
Jemi i pijemy. Młodzi mają niedosyt chodzenia, wyruszają więc do Korbielowa po wino. Po jakiejś godzinie dołącza do nich Ala i Wojtek. Chłopaki poszli jednak do Sopotni, więc się nie spotkają po drodze.
My z Renatą i Głową wolimy ciepełko schroniska i grzane winko.
Potem położyłyśmy się spać…O dziwo nie wywalili nas z restauracji. Pan gospodarz tylko się śmiał-zaznajomiłam się z nim poprzedniego dnia czekając na to, aż wszyscy dotrą.
W końcu zapada decyzja, że wracamy do Chaty. Znowu problemik z odnalezieniem się w gęstej mgle, ale znajdujemy odpowiednią drogę już lekko podchmieleni i dziarsko ruszamy do domu.
W Chacie ostał się jeno gospodarz-Boguś. Trochę się zmartwiłam, bo chciałam z Markiem porozmawiać, no ale będzie jeszcze kiedyś okazja pewnie.
W Chacie ciepło, Boguś zaprasza nas do siebie, siadamy przy piecu. Renata zabiera się za rysowanie naszego wyjazdu. Gdy skończy obrazek zostanie powieszony na ścianie w honorowym miejscu.

Wracają pozostali. Gotujemy (ja, ja, JA!!!) przepyszną pulpę na piecu. Na deser tradycyjnie grzane wino przyniesione z Sopotni przez chłopaków. I wieczór mija w bardzo miłej atmosferze.

Blondi w tym kawałku wosku po prawej widział podobno...kobietę!;-)))
Około północy kładziemy się spać. My na dole, Renata z Wojtkiem jako prawdziwe hardcory na górze w namiocie.
Aaaaa, nie, zapomniałam, Renata jeszcze wyciągnęła Bogusia na pobliską górę Buczynkę w poszukiwaniu ukrytej skrzynki Geocaschowej i nawet ją znaleźli!;-))) Młody rąbał drewno, drugi młody nawet po wodę do strumienia poszedł.
To była najzimniejsza z nocy. Ale co-my nie damy rady?;-))))
Okno, które nas żegnało wyglądało tak:

A Chata z rana tak:


Żegnamy się z Bogusiem zostawiając mu chyba niezły burdel, ale tradycyjnie za późno wstaliśmy i się spieszyliśmy na autobus. Na który się oczywiście spóźniliśmy (dosłownie kilka minutek), ale łapiemy kolejny, potem od razu następny z Żywca do Krakowa i biegusiem do pociągu do Olsztyna. No i koniec.
Mamy w planie się spotkać na turbo-kisielu;-))Wczoraj napisałam Wojtkowi, że dawno się tak nie uśmiałam jak na tym wyjeździe, na co on, że ma nieźle poj**** znajomych i to dlatego. Noooooo, i kto to powiedział;-)))))))