sobota, 29 maja 2010

29.05-05.06 Tak jest mało czasu...NORWESKIE FJORDY;-)

Pomysł narodził się na urodzinach Romana, który powiedział mi, że córka leci do Rzymu za jakieś 40zł. Zaczęłam śledzić tanie linie i wyskoczyło mi takie Bergen za niewielkie w sumie pieniądze. Wojtek podchwycił pomysł i przejął stery w organizacji, bo ja mam słomiany zapał, a on bardzo chciał lecieć. To był początek.
A całość leci tak:
Sobota około południa Ania zabiera Rene, Wojtka i mnie z Olsztyna i jedziemy do Gdańska mijając po drodze rozkwiecone łąki. Rene stwierdza, że jest tak słodko, że trzeba stąd uciekać tam gdzie zimno. W Gdańsku idziemy jeszcze na obiad na Starówce. Jedzenie jak jedzenie-dobre, ale bez szału, ale stwierdzamy, że za parę dni te schaboszczaki będą wspominane jako najlepsze jedzenie na świecie (tak też było).
Na lotnisku spotykamy resztę ekipy- Monikę, Ale, Kaśkę, Grażkę i Krzyśka. We czwartek miała lecieć jeszcze jedna parka, ale napisali tylko smsa, że zwiedzają Gdańsk (w domyśle zamiast Bergen) i żebyśmy nie pytali co się stało i życzą dobrej pogody. Nie wiemy co się stało, zgodnie z życzeniem nie pytaliśmy...jeszcze;-)
Jest parę osób, które będą leciały po raz pierwszy, jest parę osób, które chcą robić zdjęcia podczas lotu, czytaj wszyscy chcą siedzieć przy oknach.
Zaczyna się walka o okna-UDANA dodam;-)każdy siedzi przy swoim okienku.
Odlatujemy...
To w Gdańsku jeszcze:

Lecimy;-))
Długo długo nic, ale niedługo przed lądowaniem takie widoczki-wzbudzające nasz mega entuzjazm i ogólne:
-Jak tu ślicznie!
-Szukamy męża i zostajemy tu na zawsze
itd



Tu już lądujemy.
Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nie wolno robić podczas lądowania zdjęć.
Tiaaaaa...jak jest tak ślicznie!!!A ja jestem osobą bardzo logiczną tzn trafiają do mnie tylko logiczne argumenty, a nie "nie, bo nie". Komórka?nie przemawia to do mnie zbytnio, no ale ok-jestem w stanie zaakceptować. Aparat nie wytwarza żadnego pola elektromagnetycznego, więc nie rozumiem dlaczego mógłby mieć wpływ na lądowanie.
Skończyło się to tym, że pan steward latał do mnie co chwilę wściekły i mówił, że nie wolno, a ja grzecznie, że tak tak wiem już wyłączam i na jego oczach wyłączałam i jak odchodził to apiać to samo;-)
I tak kilka razy;-)) aż wylądowaliśmy.
Przy lotnisku jeszcze zdobyliśmy kesza z geo niestety (bom tam nawet nie zalogowana) i poszliśmy szukać miejsca na nocleg.
Udało nam to się, rozbiliśmy namioty, zrobiliśmy ognisko i długo długo rozmawialiśmy.
Poranek słoneczny.




Śniadanko i na busa na lotnisko.
Jeszcze tylko krótka toaleta...


Nie wiem kto wpadł na pomysł mycia się w każdym napotkanym zlewie, ale tak już zostało do końca wyjazdu.
Bus kosztuje 90 NOKów od łebka, czyli ok 45zł.
Jedziemy, bo i tak musimy;-)
Wysiadamy w Bergen przy targu rybnym i słynnej, wpisanej do rejestru UNESCO starówce. Trochę nas dziwi, że ona taka mała...na zdjęciach jakaś większa...
Pogoda jest super, widoczność też, zapada decyzja, że idziemy na wzgórze widokowe nad miastem podziwiać jego panoramę...







Dość szybko się męczymy-mamy bardzo ciężkie plecaki (przy wyjeździe mój był lżejszy o 10kg chyba już wspominałam), znajdujemy wypasiony tarasik prywatny, na który przy zdziwieniu norweskiej babci wchodzimy, podziwiamy panoramę miasta i stwierdzamy, że po co nam panorama z góry skoro będzie podobna.


Przenosimy się na dworzec na busa do Oddy. Rozkład nam podała Asia w smsie-znajoma, która siedziała 2 lata w Norwegii.
216 NOKów i mamy śliczny grupowy bilecik do Oddy oddalonej o ok. 90km...w linii prostej. No to ile będziemy jechac?
Jedziemy autobusem relacji Bergen - Oslo.
Okazuje się, że te 90km to w linii prostej i podróż trwać będzie blisko 5h!
Ale to nic, bo od razu po wyjechaniu z miasta witają nas bajkowe krajobrazy.
Podziwiamy je z okien.


Nawet są przerwy kilkunastominutowe ze dwie podczas tej podróży

Tu poraz pierwszy zauważamy kolor niektórych fiordów-żadne foto nie odda ich barwy, jest tak nienaturalnie pięknie turkusowa.
Ciągle szukam odpowiedzi na pytanie dlaczego. Na razie wygrywa ten plankton/algi, bo woda ta ma taki kolor wiosną. Rene się śmieje, że kiepsko, bo będzie, że byliśmy w tropicach,a nie Norwegii.
Aż w pewnym momencie niespodzianka!
Mamy płynąć promem. Wysiadamy z autobusa i ku zdziwieniu wszystkich lecimy na łeb na szyję na górny pokład. Norwegowie poszli kulturalnie siedzieć w cieple, a nie marznąć jednak na wietrze.
No ale dla nas to mega atrakcja ten statek. Płyniemy chyba z pół godziny, a może dłużej?nie wiem
Wiało, było dość zimno, ale jak cuuuuuuuudnie.
Oczywiście robimy milion zdjęć, włącznie z "Titaniciem" ;-)))





No i znowu busem podziwiamy widoczki. W końcu dojeżdżamy do Oddy. trochę się pogoda zkichała, no cóż-Norwegia w końcu.





Idziemy do wioski obok Tyssedal, skąd wiedzie szlak na Trolltungę. 6km z buta!do tej pory nie wiem dlaczego po prostu nie wysiedliśmy tam?Może liczyliśmy na to, że jakiekolwiek sklepy będą otwarte w niedzielę w sporej bądź co bądź miejscowości?
No niestety nie były, znajdujemy jedynie sklepik na stacji benzynowej. Dodatkowo znajdujemy geokesza w Oddzie i ruszamy z kopyta.





W połowie drogi zatrzymuje nas bardzo miły Norweg, wyciąga na grilla chrześcijańskiego, ale 1. nie w tą stronę idzie, a po 2. dopiero przyjechaliśmy, jeszcze nie mamy głodu dobrego jedzonka, dziękujemy więc i idziemy. Ale zanim się rozstaliśmy pan nam zdradził sekret gdzie oni z Tyssedal biwakują, że jest tam ślicznie i jest to przy szlaku starym.
Tu następuje zgrzyt w ekipie, bo cyborgi chcą pędzić dalej, a my chcemy już biwak. Oni wiec nam nie pomagają. Sami odszukujemy podane przez pana dane, w tym śliczny wiszący mostek (gdzie Rene założy kesza, ale nie uprzedzajmy wydarzeń).

Na nim jak to my-z 15 minut skaczemy, bujamy się i totalna palma w skrócie;-))
Idziemy, i idziemy i znajdujemy coś co pasowało na miejsce biwakowe polecane przez pana. Jest ślicznie, ale...za mało miejsca na 3 namioty!Więc to chyba nie tu?Idziemy dalej.



To było tam. Dalej jest tylko stary szlak częściowo zabrany przez lawiny. Ciężko było te lawiniska strome pokonywać z ciężkim jak pierun plecakiem...ale się udało.
Sam szlak prześliczny!Jak z bajki!

I wszystko w mchach.
I nim doszliśmy aż do asfaltu już przy jeziorku.



Tu zastrajkowali już prawie wszyscy poza Wojtkiem-chcemy biwak!Ale zonk-wszędzie zakaz biwakowania!!!Znaleźliśmy jedno miejsce bez zakazu-koło elektrowni. Łączka cudna w mleczach cała. Rozbijamy się, palimy ogień, jemy super kolacyjkę i w ogóle jest miło.
Rano jak zwykle słońce nie daje nam spać.

Wczorajsze chmury zniknęły. Jest ślicznie.
Okazuje się, że nie dość, że spaliśmy koło elektrowni, to zabroniony o tej porze roku ogień paliliśmy pod samiutkimi mega drutami wysokiego napięcia, to jeszcze pod samą strażą pożarną!Ale tam w nocy nikogo nie było-przyjechali dopiero rano, więc spoko;-)))
Zbieramy się i cóż...trzeba iść w górę na płaskowyż-jakieś 800metrów przewyższenia.
Niestety kolejka nie działa, odpada więc wyjazd nią na samą górę.
Idziemy, idziemy i idziemy...
Jak doszliśmy to się kładziemy na rozgrzanej skałce i obiad i błogie lenistwo. Pod rurą metalową dziewczyny myją włosy, ja namawiam Rene do kąpieli w jeziorku. Woda zimna jak pierun, bo wkoło się topi doń śnieg.
Wlazłyśmy do pasa...no to zanurzamy się na trzy-czte-ryyyy
-TRZY-CZTEEEEEEEEEE-RYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYY
Ja patrzę a ta Rene dalej stoi jak stała!!!
Po prawdzie ja też;-)))))))))))))))a że najlepszą obroną jest atak to nawzajem zaczynamy się opieprzać-ty oszukańcu, ale oszukujesz itd
Za drugim razem ponieważ powiedziałyśmy sobie, że jak jakaś oszuka to stawia drugiej norweskie piwo już się zanurzamy i o dziwo super się pływa.
Po wyjściu się opalamy i wskakujemy jeszcze raz.
Nikt więcej spróbować jednak nie chce-LAMERZY!!!
W końcu się zbieramy w drogę.
Po śniegu w górę, potem za przełęczą wychodzimy na wyżynę płaskowyżu. I idziemy...
Szlaki tam oznakowane są czerwonymi literami T oraz kopczykami z kamieni.
Na Trolltungę szlak jest trudny w sensie słabo widoczny, ale z mapą i GPSem dajemy jakoś sobie radę.Zapadamy się w śniegu często po pas.
W końcu zajebałsja...
Postanawiamy zostawić ciężkie plecaki i ruszyć dalej już bez.
I idziemy już bez...co za ulga!
Aż dochodzimy do stromego nawisu lawiniastego. Ja nawet go nie zauważyłam, ale jakeśmy tak na nim radośnie stali i stali , to Rene w końcu się odezwała, czy musimy tak stać, bo to bezpieczne nie jest, bo stoimy na mega lawiniastym nawisie.
O szit, ma rację!!!
No i dla mnie to już koniec!nie dość , że mega stromo w dół to jeszcze lawiniaście...serce mam w gardle. Na górze wielkiego śniegu część grupy decyduje się na odwrót ze strachu.
Dalej idą Rene, Monika, Wojtek i Krzyś, reszta wraca do obozu zmarznięta na maxa już na tę chwilę. Tej nocy nie byłam w stanie się rozgrzać. Nie mogliśmy zrobić ogniska, bo nie było z czego w tych górach, a gazu nie mieliśmy.
Ci co poszli to i doszli. Zdjęcie Rene.
Ja już po chwili jak zwróciłam żałowałam, że się tak wypłoszyłam, no ale będzie powód, żeby tam wrócić.
Rene rano jeszcze okłamuje, że pójdzie, po czym mięczakowi się nie chce iść, więc nie idziemy. Ale robimy sobie śliczne zdjęcia nad naszym fiordzikiem. Pogoda jak zwykle śliczna. A na dziś mamy zamiar wrócić do Tyssedal i gdzieś tam na dole spać. Kuuuuuupa czasu, wraca się dużo szybciej, bo i z górki i już drogę znamy.
Znowu postój nad naszym jeziorkiem. Dziś jednak chłodniej.
Ja w końcu znajduję geokesza przy stacji kolejki, którego wszyscy już znaleźli dzień wcześniej. Ponieważ tam jest kamera, musiałam śmiesznie wyglądać jak latałam w samych gaciach i staniku na bosaka jak opętana i macałam tory na wszelakie sposoby.
Kolejka dalej nie działa, bo byśmy nią zjechali, aby oszczędzić kolana-podejście jest mega strome.
Na dole znowu problemik, część (o dziwo nie my) chce zostać na nocleg znowu pod drutami!!!Aaaaaa, nie, tylko nie te druty.
Decydujemy się iść na dół i jakoś się zmieścić na polance w Tyssedal.
Ale decydujemy się już iść asfaltem. Tylko Wojtek idzie szlakiem. Szlak się okazuje być o wiele, wiele krótszy. Wojtek nas zaskakuje, rozbija sam namiot i rozpala ognisko!!!
Jakoś upychamy te namioty, polanka jest cudna z dostępem do wody i kupą drewna. Znowu mamy super ognisko i smakowite papu.
Rano nie budzi nas słonko, bo 1. śpimy w lesie, a po 2. nie ma słońca.
Są same chmury. Dziś wracamy do Bergen, a potem przemieszczamy się na fiordy obok miasta, gdyż jutro Ania musi wracać na lotnisko (wyjeżdża we czwartek na weselicho).
Rene postanawia założyć skrzynkę keszerską na mostku. Idzie więc sama. My mamy za zadanie zdobycie jej. Walka trochę nie równa, bo GPSa ma Wojtek. Wklepał współrzędne i już leci...a za nim Grażka...i na końcu ja...
Na łeb na szyję w kierunku wskazanym przez GPSa...po skałach pod most...i nagle oni stają jak wryci...Co jest?
Ano jak GPS z brzegu pokazywał 10metrów do kesza tak teraz pokazuje 20.
A więc nie tu. Ja latam po mostku jak wściekła, może gdzieś pod kładką?
Rene pokazuje nam spojler pt co widzi kesz. No i już sprawa jasna. Wszyscy galopem na wielki kamień. Każdy innym wejściem. No i JA, tak tak JA!!!znajduję kesza! FTF is mine!!!
Aha, Rene obiecała piwo norweskie za FTFy. Co to za radość była!Pewnie z powodu tych galopad od kilku minut.
Potem tradycyjna bujanina na mostku i idziemy do wioski.
Jedziemy busem z Tyssedal do Oddy, tu czekają nas jakieś 3h w oczekiwaniu na busa do Bergen.
Zwiedzamy sklep rzucając się na jedzenie, ja na chleb i sałatkę z krewetek. Ale też i na warzywa czy owoce. Znajdujemy informację turystyczną, a tam...
Grażka wydaje z siebie jęk zachwytu...o co chodzi?Jest darmowy net!!!Dołącza do niej Rene i wrzucają na net świeżo założoną skrzyneczkę na mostku.
Potem gramy w Cytadelę na brzegu fiordu, a Grażka wyrywa jakiegoś Francuza;-)
Nawet chciał jej wódki;-))ale macha trawy w rewanżu nie dał!
W końcu przyjeżdża nasz bus. Dość szybko się okazuje, że jedziemy inną drogą. Jest również prom, a jakże. Ale pogoda się psuje. A na promie to już właściwie leje...Uciekamy więc z podziwiania widoków.
Niemniej jednak kolor wody jest cudny!
Podobno to algi taki dają kolor wiosną???
Ktoś wie???
Dojeżdżamy do Bergen. Jest zimno i pochmurno. Idziemy do informacji turystycznej iiiiiii....znowu pada. Potem na dworzec. Odnajdujemy nasz pociąg o 21.40, mamy znowu ze 2h czasu. Tym razem ja w zlewie myję kłaki-co za ulga!!!Jemy i jedziemy.
Wysiadamy w miejscowości ...., jest już 22.30, ale ciągle jasno. Nieopodal jest śliczna łączka nad fiordem. Nie pada już nawet.
Znowu cyborgi chcą iść dalej, ale się upieramy i zostajemy na tej łączce.
Po rozbiciu namiotów idziemy do największego na partyjkę cytadeli.
Co tam się nie działo...i jak nie było zabawnie...to ostatni wieczór Ani z nami.
Gramy również w butelkę na szczerość...
-opowiedz nam o swoim zjebie i inne takie.
W końcu nad ranem idziemy spać.
Pada, co chwilę pada, ale to uspokaja i usypia jak kołysanka. Nie budzi nas też słońce, bo pada...śpimy więc pierwszy raz tak długo. Jest koło 14, ja już mam nadzieję, że zostaniemy tu na drugą noc, ale niestety nie.
Ania ma pociąg przed 16. Idziemy jeszcze do tunelu zrobić zdjęcie z latarek. A ponieważ lamerzy to lamerzy to schodzi nam dużo za dużo czasu i na pociąg już musimy biec, żeby zdążyć.
Żegnamy się z Anią i ruszamy w górę.
Obiadek jemy na tarasie czyjegoś domu z widokiem na fiord. Ptaki trochę zapaskudziły na pomidorowo stół;-))))
Potem idziemy dalej. Fajna rzecz te kolczyki dla owieczek-każdy właściciel ma swój kolorek i jest tabelka z numerem telefonu, więc jak się taką owieczkę znajdzie to można od razu do właściciela zadzwonić.
Idziemy dalej szlakiem na Hanippę. Już w jej pobliżu na horyzoncie mieni się domek. Idziemy doń.
Jest oczywiście zamknięty, ale Rene postanawia założyć tam kesza. Pogoda się poprawia.
Kesz założony i przez Grażkę znaleziony.
Po postoju przy domku idziemy na Hanippę. Tam jest kopczyk z wiadrem. Rene z Grażką zaczynają grzebać w kopczyku i nagle:
-jest kesz!!!mamy kesza!!!!
Okazało się to być księgą wpisów na górze, wpisujemy się i my.
I dalej.
Wychodzi słonko, a z góry mamy cudne widoki. Kupę czasu tracimy więc na podziwianie i na fotki.
Postanawiamy sie rozbić poniżej szczytu nad jeziorkiem, i wyjść na wschód słońca na szczyt.
Jednak to co było z góry blisko, wcale blisko nie jest. A co gorsza strasznie tam mokro, ale ponieważ jest mokro wszędzie to decydujemy się pozostać.
Mimo niesprzyjających warunków i pozornego braku drewna, znajdujemy go całkiem sporo. Trochę ciężko jest rozpalić ognicho, bo wszystko mokre, ale co-Wojtek nie rozpali?;-)))Rozpalił.
Nie bardzo jest gdzie usiąść, bo mokro, ale ognisko fajne, noc norweska i znowu późno poszliśmy spać.
Z powodu chmur nie idziemy na wschód słońca.
Budzi nas tradycyjne już norweskie słońce;-))))
To już ostatni dzień. Widać już miejsce docelowe. Jest ślicznie, nam się nie spieszy.
Znajdujemy potok z czystą i pyszną (po tej szitowej) wodą. Rozkładamy karimaty więc i gramy w Cytadelę.
I tak leniwie sobie idziemy.
W końcu postanawiamy już schodzić. Znajdujemy odpowiednie zejście. Trafiamy do cudnego lasu, gdzie Wojtek znajduje miejsce na nocleg. Część ekipy idzie na spacer na dół w poszukiwaniu sklepu, a my głodomory zostajemy i palimy ogień. Gotujemy papu i śpiewamy..."kolorowych jarmarków....TRATATATATA..."
I tak mija ostatnia nasza noc.
Następnego dnia zwijamy się, schodzimy na dół, łapiemy autobus do Bergen. Bergen po raz 3 znowu wita nas słoneczną pogodą. Trochę łazimy po nim, trafiamy na "pink party" w ogrodzie botanicznym, demonstrację i inne atrakcje.
Wcześniej jeszcze śniadanko-obiad w sklepie w centrum handlowym.
W końcu ostatnim autobusem jedziemy na lotnisko.
Tam oczywiście myjemy się w zlewie;-)))))
Odpoczywamy i...ODLATUJEMY.
Grażka chciała jeszcze przemycić nożyk na pokład samolotu, ale jej się nie udaje.
Z okien samolotu (znowu każdy ma okienko kto tylko chciał) podziwiamy cudny zachód słonka.
Gdańsk wita nas prawdziwą, ciemną nocą.
Z ekipą poznańsko-wrocławską rozstajemy się już tam, a sami jedziemy do Grażki na wymarzone od paru dni naleśniki.
Koniec;-)

środa, 5 maja 2010

POŁONINA BORŻAWA-weekend majowy

No to zaczynamy;-))

28.04.
Po południu wyruszamy autem z Piotrem na południe. Jadąc widzimy olbrzymich rozmiarów księżyc w pełni o niesamowitym kolorze-pomarańczowy jak czipsy. Nad ranem docieramy do Izy. Zabieramy ją, i jedziemy po Andrzeja. Z samego rana lądujemy w Przemyślu i zostawiamy u znajomego dyrektora autko i dalej już busem do Medyki i piechotą na drugą stronę. Po ok. 5 minutach jesteśmy na Ukrainie, gdzie za 10zł pan nas zabiera do Lwowa. Mamy kilka godzin do elektriczki do Wołowca. Kupujemy bilety 11.60 hrywien i ruszamy w okoliczne miasto, a raczej sklepy. Z Renatą odnalazłyśmy ulubione piwo-Biłe Czernichowskie, kupujemy zapas i robimy multaka na dworcu we Lwowie. Multak jest skrótem od multikesza i polega na tym, że kupuje się piwo i pije je w innym miejscu;-)) Aby zaliczyć naszego multaka musiałyśmy się trochę skradać, bo wkoło ciągle chodziła milicja.


W końcu wsiadamy do elektriczki, zajmujemy strategiczne miejsca, podziwiamy chodzące po pociągu sklepy...

Ruszamy. Początkowo krajobraz jest płaski i nieciekawy, ale w miarę pokonywanych kilometrów zmienia się to co widzimy na zewnątrz. Otwieramy okna w dusznym pociągu, aby robić zdjęcia, za co pani konduktor na nas krzyczy. Jak tylko sobie idzie dalej otwieramy je na nowo.




Przejeżdżamy przez liczne, obowiązkowo strzeżone przez żołnierzy z bronią tunele oraz wysokie wiadukty...


Aż w końcu po ok 4h pojawia się ONA

Wysiadamy w Wołowcu. Mamy mapy WIGówki i wychodzi nam , że wzdłuż strumienia idzie najłagodniejszy szlak. Pytamy się wszystkich po kolei gdzie u nich jest jakiś potok. Każdy nam tłumaczy jak najprościej dojść na Borżawę, ale każdy inną poleca drogę i nikogo i tak nie rozumiemy. My chcemy tylko wiedzieć gdzie jest ta przeklęta rzeka
W końcu idziemy w jej kierunku.
Odnajdujemy potok i pniemy się wioską już ku górom.



W pewnym momencie zagaduje nas miejscowy człowiek, jest miły bardzo i rusza (niestety jak się już niedługo okaże z nami w górę).
Iwan...


Zapamiętajcie to imię, jeśli ktokolwiek się Wam przedstawi w ten sposób w Wołowcu uciekajcie puki jeszcze macie szansę!!!My wpadliśmy na to zdecydowanie za późno. I mała pociecha z tego, że nam nazbierał drewna na ognisko, rozpalił i dorzucał do ognia. Za nic nie chciał sobie iść. Dostał nawet na flaszkę i nic!
-ty jesteś oszust, dostałeś na flaszkę i miałeś iść ją kupić!
-a to ja wiem i bez ciebie nie musisz mi tego mówić
A mogło być tak pięknie, polanka, drzewa, potok, ciepełko...
Postanawiamy przechytrzyć Iwana i idziemy do namiotów, że niby kładziemy się spać. Długo odchodził od nas i wracał, ale w końcu poszedł.
Lecz kiedy już sobie poszedł to nikt już nie miał siły wychodzić z namiotów, więc poszliśmy spać.
30.04
Poranek wita nas słońcem i rosą. Jest cudnie i leniwie, choć każdy ze strachem co chwila zerka, a to w lewo, a to w prawo, czy gdzieś się nie wyłoni zza krzaka nasz Iwan. Całe szczęście nie wyłonił się.



Palimy ognisko, suszymy namioty i zbieramy się.

Pozbieraliśmy graty i idziemy...w poszukiwaniu naszej najłagodniejszej drogi. I teraz są 2 wersje-moja jest taka, że trafiliśmy na ten stary szlak, ale ponieważ to mapy przedwojenne to jak wyglądał to chyba wiadomo, druga wersja, że odbicie było wcześniej. Tak czy siak iść się tym nie dało.



Idziemy więc prosto przed siebie-Połoninę wszak widać, więc się nie zgubimy.
Wyrypa przez chaszcze była ostra, nie widac tego na zdjęciach, ale było bardzo stromo, więc co chwilę wszyscy padali jak kawki.

Po drodze znajduję przepięknego pomrówa błękitnego. Podziwiamy go, bo nikt wcześniej takiego cuda nie widział.
Po prawie 3h wyrypy widać w końcu połoninę, hurrrrrraaaaaa, ostatnie krzaki i wychodzimy ponad granicę drzew!!!

Nasza radość nie trwała długo. Mamy przed sobą północne, bardzo strome zbocze porośnięte jagodzinami, które miejscami sięgały nam do pasa, i wszystkie pochylone w naszą stronę. Tu wyrypa była dużo gorsza niż nawet we wiatrołomach w lesie!!!No ale chociaż z widokami;-))





Mozolnie pniemy się w górę.

W końcu nieprzyjazne borowiny robią sie niskie, jesteśmy już prawie na szczycie.





Po odpoczynku, przestudiowaniu mapy, odnalezieniu się na niej;-))))taaaaak, tak;-))) ruszamy dalej w jedyną słuszną stronę - Stoha.





Popas pod bazą meteo.


Po popasie pod bazą meteo idziemy dalej...podziwiając widoki. Jak już wspomniałam poza Rene reszta wymiękła ze Stoha na wieczór;-))
Plan więc był dojść za przełęcz i się rozbić i potem na Stoha na wschód słońca, a na zachód na przełęcz.
Plan dobry idziemy...

Dosyć szybko zajebałsja więc i kolejny dłuższy foto-stop, gdzie wszyscy chętnie pozujemy w przeróżnych pozach do zdjęć

No i potem znowu w górę ku przełęczy...

Aż w końcu doszliśmy!!!
Na przełęczy spotykamy grupkę z Polski, bardzo mili młodzi ludzie, jeden nawet z zaprzyjaźnionego portalu karpatywschodnie.pl.
Pogaworzyliśmy z 15 minut i poszliśmy, każdy...w tę samą stronę, z czego my się bliżej rozbiliśmy, oni dalej poszli
No...daleko nie zaszliśmy bo i po co, wiało sakramencko, ale się rozbiliśmy.
Słonko było już nisko.
A my nie wiedzieli, o której dokładnie jest zachód. Nasza 3ka leniwców zabrała się za gotowanie!!!no a my z Rene piwo (tak, tak, to samo co na dworcu we Lwowie) i czekoladę w łapki i dawaj na zachód słońca z powrotem na przełęcz. Leniwców zostawiłyśmy gotujących jakąś strawę, a przecież nie samym chlebem żyje człowiek, zachód słonka czeka!!!
Zostawiamy naszych leniwych towarzyszy i idziemy z Rene na przełęcz. Miałyśmy zamiar trafić w to miejsce, z którego przyszłyśmy, ale weszłyśmy na jakiś trawersik, więc idziemy bokiem zamiast do góry. I wychodzimy już rzut kamieniem do Stoha.
Słoneczko okazuje się być jeszcze wysoko, robimy więc kolejnego multaka (znanego już Wam ze Lwowa), tym razem w cieniu SToha.



Zachodzik był lichy, bo chmurzyska nad horyzontem...
ale i tak było piknie choć zdjęcia nie wyszli fajnie.
Ponieważ do zachodu było jeszcze ze 2h to spokojnie mogłyśmy iść na Stoha, ale nie wzięłyśmy latarek...
PO zachodzie zrobiło się pieruńsko zimno, wracamy do obozu. a tu pusto.
Czyżby nasze leniwce popadały jak kawki i poszły spać?
-buuuuuuu w namiot
cisza
-BUUUUUUU w namiot
cisza
Co jest?zaglądamy do namiotu...PUSTO, nie ma ich!!!
Poszli też na zachód pewnie na tę górę koło nas...
Po powrocie ustalamy, że idziemy na wschód słońca na Stoha, 3.30 wymarsz!!!a to dlatego, że słonko wstaje 5:08 i 16 sekund.
Idzie w ruch reszta koniaku...
Dobranoc;-)))
Pomyłka, wschód miał być 5ta 5ięć i 19 sekund
Tak czy siak 3:30 dzwoni telefon...co za zboczeniec chce wstawać o takiej porze?Mruczymy do siebie coś z Rene w stylu:
-wstajemy?
-eeee, no jak chłopaki będą wstawali to wstaniemy
Z głuszy zewnętrznej odzywa się tylko Iza...kładziemy się więc ponownie. Ale po jakimś czasie słychać Andrzeja, a więc chłopaki wstali. No to i my.
Chłopaki nie do końca wstali, bo Piotr spał w najlepsze, ale skoro już wstałyśmy to idziemy. Trochę wyszliśmy za późno...
Księżyc pięknie świeci

Początkowo wędrówka idzie całkiem nieźle, ale szybko się psuje, bo niebo zaczyna razić nas paletą kolorów (zdjęcia tego nie oddadzą)


Patrzę co róż na zegarek i na Stoha gdzieś nad nami...bez szans, nie dojdziemy, więc po co gnać, lepiej się delektować tym co jest.
I w ten sposób nagle widzę to:


Słonko wstało, jest 05:05 i 19 sekund

Dość szybko słońce stało się ostre, więc można wyruszyć dalej. Iza z Andrzejem już prawie szczytują.

My z Rene też w końcu dochodzimy...



Początkowo domek pod Stohem wzięłam za te słynne ruiny, które nota bene już widzieliśmy z daleka. Hmmm...z dala wyglądały bardziej imponująco!
Iza mówi, że to nie to i ich z góry nie widać. Będzie je widać zza górki. Mi jest zimno, umawiam się z Rene ,że ja już schodzę do ruin, a ona dojdzie.
Poszłam...idę idę idę...jak zobaczyłam jak daleko jest do ruin zwątpiłam. Patrzę ci ja przez teleobiektyw i widzę ekipę w odwrocie!!!co prawda 2 osoby, więc jest nadzieją, że Rene nie wymiękła. Na wszelki wypadek ślę jej smsa pt:
-Rene widzę Cię, złaź mięczaku!!!
Taaa, ona młoda i ambitna na nią te hasła jeszcze działają hahaha
Złazi;-))))))))))))
Po czym stwierdza, że w sumie to jej się nie chce też iść,a na moje pytanie dlaczego zeszła odpowiada-żebyś mnie nie nazywała mięczakiem!!!
No ale w końcu jednak zmieniamy zdanie i IDZIEMY w kierunku ruin!!!
Doszliśmy...
Szczerze?Żadna rewelacja!W Polsce fajniejsze ruinki, nawet koło mnie. Ale nie jest i tragicznie, zawsze fajnie sobie po ruinach połazić.





No dobra, trzeba wracać.
Jest już upał, my ciepło ubrane, a do tego ani grama wody i ostra wyrypa w górę...
Od razu dodam, że do Stoha się idzie w drugą stronę ok. 1.30h co uważam, za niezły czas. Z plecakami pewnie duuuuuuużo dłużej.
Dobrze, że jest śnieg-jemy go ciągle, może najlepszy w smaku to on nie jest, ale z braku laku...

W kałuży pośniegowej spotykamy 2 rodzaje traszek, chciałam przyszpanować przy Rene, ale zapomniałam która jest która, czy jaśniejsza to górska, czy też karpacka?
Po zejściu ze Stoha spotykamy Piotra, który ruszył również na jego podbój.
Idziemy dalej delektując się widoczkami, nam się nie spieszy.




W obozie Iza z Andrzejem leniwie sobie odpoczywają, trochę mocno wieje, a poza tym to pogoda bajkowa i cieplutko.
Po powrocie do obozowiska życie leniwie płynie. Topimy śnieg na wodę, leniuchujemy, opalamy się, czysta poezja.
W między czasie podeszła jakaś parka z Polski i Iza z Andrzejem zagadali ich,a ci jak te dziki:
-eeeee, musimy lecieć, mamy napięty plan
-a dokąd idziecie?
-nie wiemy
No ale plan napięty mieli więc polecieli;-)))
Ja obstawiałam, że mieli bliskie spotkanie z Iwanem i teraz mają traumę i wolą na zimne dmuchać i z nikim już nie rozmawiać.
W końcu wraca i Piotr. Jemy coś na obiad i zaczynamy sie zwijać tak po godzinie 15 jakoś;-))))
Ponieważ jest sobota to ruch na połoninie prawie jak na Marszałkowskiej;-)))od strony pobliskiego wyciągu.
Idzie kolejna parka...Wita się z nami po ukraińsku...
No to ja do ekip się śmieję, że ciekawe co o nas sobie tacy myślą, że się zwijamy z namiotem po 15, że pewnie niezłe balety były i mięczaki z nas, a przecież my od 3.30 na nogach i tyle już zwiedzili.
Na co parka przemówiła po polsku:
-Czy nie wiemy ile się idzie na Stoha?
No nie wiemy, bo szczęśliwi czasu nie mierzą, ale mówię im,że tu zaraz jest trawers i oszczędzą nim bardzo dużo czasu.
-A tak, wiem wiem, jestem na Borżawie 15 raz
Tia....
My jesteśmy po raz pierwszy i czas się zbierać na Magurę Żydowską.



Z Magury zapada decyzja o odwrocie w dół, robi się późno, a i pogoda się psuje.
Nie schodzimy pierwszym możliwym zejściem, gdyż z relacji świadków oraz WARSTWIC;-) na mapie wynika, iż jest ono bardzo strome.
Schodzimy drugim zejściem kierując się na śliczną, zieloniutką polankę w dole.

W lesie ostatnie oznaki wiosny.


Spotykamy i ciekawych mieszkańców Borżawy.

W końcu dochodzimy na najpiękniejszy nasz nocleg.
Ognisko, jedzonko, granie Andrzeja na organkach, cudo.

Spało się bardzo dobrze, ale pogoda najwyraźniej się psuje.


Zbieramy się więc pospiesznie.
Schodzimy do wsi skansenu-Bukowiec.











Tam pan z maszyną podał nam jakąś kosmiczną cenę za dojazd do Wołowca, ale Piotr negocjuje z właścicielem busa i już po chwili ruszamy za przystępną cenę do Wołowca.
A tam...
Najpierw sklep i obok cafe, i tu już się zaczyna piwo i zakarpackij balsam.
Potem idziemy na obiad do niby taniej knajpy, która jak na Ukrainę okazała się droga, ale to nic.
W pewnym momencie za naszymi plecami idzie...IWAN!!!z kumplami
całe szczęście nie rozglądał się po wypasionych restauracjach i nas nie zauważył.
Po obiadku znowu nasze cafe i znowu te same zestawy, aż znowu zgłodnieliśmy!
Tym razem idziemy do innej knajpy przy innym hotelu i spotykamy wycieczkę z PTTK Rzeszów.
Aż nagle co widzę?
Rzucamy się sobie w ramiona z radości! Marylka z Krzyśkiem-poznani na Zlocie Miłośników Karpat Wschodnich w Zawadce.


Oj było miło.
I tak upłynął nam dzień. Poszliśmy się rozbić. Ognisko, zakarpacki balsam...więcej szczegółów nie zdradzę.
-pomóż miiiiiiii
Ha ha ha



Rano na pociąg do Lwowa. Potem marszrutka na granicę, potem autkiem do Przemyśla, no i autkiem Piotra do domu.
Wsio;-)))))))