Plan był taki:
1.dzień Śnieżnik
2.dzień Rychlebské Stežki
3.dzień Moraski Kras
4.dzień źródła rzeki Odry
Życie dość szybko zweryfikowało ten plan;-)
Ze Śnieżnika nici, gdyż w nocy smsem dostałam zaproszenie do niejakiego Martina na urodziny. To, żem pojechała.
Dość już pijana musiałam jechać dalej, pewnie ponad 30km, do Chaty pod górą Jeřáb.
Dojechałam, było super.


No ale o dniu drugim można zapomnieć już też;-)
Po południu wylądowałam w Ołomuńcu, który po sezonie również pięknie się prezentował, cicho i pusto.




Za to w poniedziałek pojechałam do Morawskiego Krasu.
Miałam teoretycznie jeden pociąg, bez przesiadek.
Ale w Ołomuńcu na dworcu nie działała elektronika, więc tak się skupiłam na tym, żeby usłyszeć, z którego peronu odjeżdża mój pociąg, że jak już usłyszałam, to byłam tak szczęśliwa, że nie słuchałam dalej.
I siedzę sobie w pociągu, masa ludzi wysiada pośrodku niczego, no ale...
W końcu pojawia się konduktorka:
-A wy nie wysiadacie?nie słyszeliście komunikatu na dworcu?
-eee nie
Się okazuje, że do mojego słownika dochodzi nowe słowo výluka;-))))))
Muszę się przesiąść do autobusu. Rower jedzie autem...
Jedziemy do Brna. Całe szczęście po mnie już tak wyjedzie kolega, ale najpierw muszę znaleźć mój rower!Udaje się to tylko dzięki pomocy pani konduktor.
I w końcu jedziemy do miejscowości Blansko, skąd też startujemy.


Jest ślicznie, co prawda nieco pada, jeszcze jesień mało posunięta, ale to nic. Nie ma w ogóle ludzi. Robimy okręg podziwiając Kras i olbrzymi kościół w Křtinach, zaprojektowany przez Santiniego.

Na koniec powrót. I znowu BRNO!!!
Zanim znalazłam wyjście przed dworzec (wielki jak w Warszawie) to mój autobus zdążył mi odjechać. Kazali jechać inną trasą, przez Přerov. Nieco dalej, ale miło, bo nie kazali nic dokupować do biletu.
Po ponad 3h w końcu ląduję w Ołomuńcu.
Jeszcze piwo, a właściwie 2 w knajpie dworcowej i czas iść spać, bo o 6:57 wracam do domu.